Wileński Kaziuk od trzech wieków jest zwiastunem wczesnej wiosny. Swięto to czasem jeszcze śnieżne, chłodne, a najczęściej słotne, jakże jest kolorowe. Bo wileńskie Kaziuki - chociaż na pozór są tylko rozpoczynającymi się w pierwszych dniach marca i trwającymi w Wilnie i okolicach czasem przez dwa tygodnie jarmarkami - w gruncie rzeczy od dawna już przekształciły się w największe, najdłużej trwające i najbarwniejsze święto miasta. Któż pochodzący z tych stron nie uczestniczył lub przynajmniej nie obserwował kaziukowych jarmarków? Ich tradycja liczy sobie już 300 lat z górą i trwa do dziś dnia. Zwykły kiermasz? O nie, sama poezja. Wszak kaziukowe jarmarki nieraz służyły natchnieniem dla ludowych poetów.
Jarmarki te Wilnianie zawdzięczają świętemu Kazimierzowi, synowi Kazimierza Jagiellończyka i Elżbiety Rakuszanki, urodzonemu w 1458 roku na Wawelu. Kazimierz Jagiellończyk - syn był uczniem Jana Długosza, uczestniczył w wyprawach wojennych i "spotkaniach dyplomatycznych" w Malborku, był na Sejmie w Piotrkowie. Wiosną 1483 roku został wysłany na Litwę, gdzie pełnił funkcję podkanclerza, a przez dwa lata praktycznie sprawował władzę królewską. Był niezwykle nabożny i wykształcony. Zmarł w 1484 roku w Grodnie (obecnie Białoruś) w wieku lat 26. W 1602 roku został przez papieża wyniesiony na ołtarze. Był jednym z pierwszych świętych na Litwie, jest jej patronem. Szczątki św. Kaziemierza złożone w srebrnej trumnie spoczywają w Katedrze Wileńskiej.
Kaziukowe pochody i jarmarki organizowano w Wilnie praktycznie od 1636 roku. Rozpoczynały się zawsze w dniu św. Kazimierza, czyli 4 marca. Pochodom towarzyszył orszak przebierańców, handlarzy, kuglarzy. Od 1935 roku na czele takiego pochodu jechał przebrany za św. Kaziemierza Wilnianin. Oto jak zapowiadał kolejnego, w tym właśnie 1935 roku, Kaziuka "Kurier Wileński":
"W roku bieżącym odbędzie się pochód, będący propagandą wyrobów regionalnych. Na wozach będą paradowały przez miasto palmy, pierniki, zabawki, len wileński, kukiełki. Ponadto udział weźmie kapela wiejskich muzyków ze wsi Szaterniki, dwa chóry z Rudziszek i Kowaliszek w barwnych strojach ludowych...".
Jarmarki początkowo prowadzone były na wileńskim Placu Katedralnym, od 1901 roku przeniosły się na Plac Łukiski (największy plac w Wilnie). Potem przestały się mieścić nawet tu, ponieważ na targi zjeżdżało ponad 250 wozów. Byli to przede wszystkim ludzie z Wileńszczyzny i obecnej zachodniej Białorusi. Targowisko słynęło z przedmiotów gospodarstwa domowego. Zwożono tu wyroby drewniane, kute, ceramiczne, tkane - wszystko cokolwiek mogły ręce ludzkie w czasie długiej zimy zrobić.
Oprócz stosów drewnianych balii, beczek, niecek, cebrów, sprzedawcy układali wyroby kuszące oko każdej gosposi - łyżki, wałki, stolnice; dalej wyroby z łozy i leszczyny - kosze do bielizny i podróżne kuferki, meble i malowane koszyczki. Można tu też było kupić zwoje samodziałowych płócien cienkich i kurzelnych, ozdobione frędzlami ręczniki, wyroby garncarskie, wśród których królowały formy na wielkanocne baby, makutry, dzbanki i dzbanuszki oraz ma się rozumieć - tysiące piszczałek w kształcie kogucików, koników i gołąbków.
Tło muzyczne dla tych kolorowych jarmarków tworzyli nieodmienni kataryniarze wraz z papugami, które na życzenie klienta wybierały z koszyczka kartę z "prawdziwą przepowiednią". Żaden Kaziuk nie odbył się też bez słynnych smorgońskich obwarzanków, które "reklamowano" dowcipnie okrzykami (w wileńskiej gwarze): "Obwarzanki sprzedają, dziurki darmo oddają".
Wileńskie Kaziuki były chyba prekursorem dzisiejszych Walentynek. Sprzedawano tu pierniki - serduszka, przebite strzałą, kupowane dla ukochanej w dowód przywiązania. Niektóre z nich były ozdobione zabawnymi lukrowanymi napisami-wyznaniami (oczywiście w gwarze wileńskiej i oczywiście z błędami) w stylu: "Kaziukowa serca dają, bo na złotnia mnie nie staja. Zapamiętaj sobie dzień, gdy ja mówił kocham cień", "Weronicia, moja życia, daj mnie igła, daj mnie nicia, a ja wezma serca swoja i przyszyja tam, gdzie twoja...". Były na serduszkach napisy bardziej zwięzłe, ale równie wymowne: "Całuja ciebia - moja kroszka" lub dla odmiany: "Serca moja hyc na twoja - powiedz, czy ty będziesz moja?". Zdarzały się i dedykacje ociekające krwią: "Żebysz była moja i wiecej niczyja, serca moja dratwo do twego przyszyja".
Nie wiem, jak tam było z małżeństwami, ale starzy ludzie powiadają, że dziewczęta z Wileńszczyzny serduszkami tymi ozdabiały ściany swoich mieszkań, bo podobno przynosiły one szczęście w miłości.
Na kaziukowym jarmarku można było kupić wszystko, nawet konia z wozem, ale od wielu, wielu już lat i do dziś dnia królową każdego takiego jarmarku była i jest wileńska palma - małe dzieło sztuki wyczarowane sprawnymi rękami tutejszych mistrzyń, wyplatane z suszonego kolorowego zielska, na pamiątkę palm, którymi według Biblii, witano wjeżdżającego do Jerozolimy Chrystusa.
W Litwie sowieckiej oficjalnie na handel palmami zezwolono dopiero w 1970 roku. W czasach narzucanego ateizmu można było je uratować tylko izolując od religijnych treści, podkreślając charakter twórczości ludowej. Dlatego z Palmowej Niedzieli przeszły palmy na Kaziuki właśnie oraz na inne jarmarki i kiermasze. Lansowano je nawet na powszechnie popularne naonczas święto Kobiet, czyli na 8 marca. Ale do palm jeszcze wrócimy.
Po wojnie, w czasach radzieckich kaziukowe jarmarki zepchnięto z głównych miejskich placów na wileński rynek Kalwaryjski. Ciasny i wiosną nieodmiennie tonący w błocie. Zresztą, jaki to był Kaziuk? Kilka drewnianych balii, trochę koszy, dzbanów, palm i piszczałek. Władzom nie zależało na kultywowaniu tej tradycji, więc jarmark był niemy, bez podkładu muzycznego w postaci muzycznych kapel, odarty z przedwojennej atmosfery, zredukowany do handlu pseudoludowymi wyrobami.
Po odrodzeniu na Litwie niepodległości (po 1990 roku) wileńskiemu Kaziukowi stopniowo przywrócono splendor, nadano odpowiednią oprawę i wpuszczono na starówkę. Zdarza się tak, że jarmark jednocześnie odbywa się w kilku miejscach: na rynku Kalwaryjskim, pod Halami (też rynek) i ten najbogatszy - w sercu starówki, na ulicach Zamkowej i Wielkiej aż do placu Ratuszowego.
I od dziesięciu już lat wileński Kaziuk ponownie gromadzi tysiące ludzi. Trudno jest przez ten tłum się przedrzeć, łatwo się w nim zgubić, ale rzecz zachodu jest warta.
Dzisiejszy kaziukowy jarmark nie ustrzegł się tandety i obok glinianej piszczałki można tu kupić chiński plastikowy breloczek. Ale powróciły też prawdziwe drewniane beczki, gliniane dzbany, wiklinowe kosze i kolorowe pisanki (z drewna, szkła, ceramiki, porcelany, a i tradycyjne wydmuszki). Niestety na dzisiejszym kaziukowym jarmarku nie kupisz już serduszka-pierniczka z napisem "Serca moja hyc na twoja...", można natomiast nabyć kilkadziesiąt rodzajów przepysznego litewskiego razowca, często wypiekanego w wiejskim piecu domowym sposobem. Przy straganach można się też uraczyć nieklarownym piwem domowego wyrobu i najbardziej typowym litewskim daniem - cepelinami (gotowane pyzy z surowych tartych ziemniaków, nadziewane mięsem i suto zaskwarzane).
Powstała też nowa tradycja. W pobliżu Ratusza z grubo ciosanych bali buduje się całą stylizowaną wioskę. W licznych chałupach swój kunszt demonstrują ubrani w stroje ludowe rzemieślnicy: garncarze, rzeźbiarze, kowale, kaletnicy, tkaczki, bednarze, koszykarze. Powstające na oczach ciekawskich wyroby można oczywiście kupić.
Natomiast nie ujrzysz już na Kaziuka kataryniarza, ale tę lukę stopniowo wypełniają ludowe kapele i podwórkowe teatrzyki (przeważnie studenckie) oraz studenci zabawiający przechodniów kuglarskimi sztuczkami.
Obecne Kaziuki różnią się od tych przedwojennych i tym, że rzadko w tym barwnym, rozbawionym tłumie kupujących i sprzedających słychać polską mowę. Rzadko, ale na szczęście słychać. Po polsku można śmiało rozmawiać z palmiarkami oferującymi najpiękniejsze wyroby. Mistrzynie tego kunsztu to Polki z podwileńskich wsi. "Mietliczki już w sam raz, w ta pora trzeba zbierać. Muszą być akuratnie w miarę rozpęknięte, ale nie za wiele, bo wtedy sypią się, a i palma wygląda do niczego, jakby z jakim puszystym chwostem. Kiedyś po mietliczki na jezioro Wileńskie i pobliskie łąki dzieci chodziły, dziś je kołem nie zapędzisz" - opowiedziały mi palmiarki z podwileńskiej wsi Krawczuny. Tu prawie w każdym domu panie od pokoleń parają się wiciem (nie wyplataniem, a właśnie wiciem) palm.
Z mietlicy robi się szczegół istotny - zakończenie palmy. Może być biała, albo naturalna szarawo-brązowa. Ale ładnie też wygląda farbowana na zielono, żółto, w różne odcienie fioletu albo łączona ze wszystkich tych kolorów, co kto lubi. Żeby była prawdziwa palma, muszą być suchotniki, krwawnik, tymotka. Po te drobne kwiatki, jak powiadają palmiarki, najlepiej wybierać się przed świętym Janem i o świcie. Wtedy są najpiękniejsze, bo w czerwcu wiadomo, kwiaty mają najjaskrawszą barwę i są najtrwalsze. Najpiękniejsze i najprawdziwsze wileńskie palmy to są tzw. Wałeczki.
Kiedyś pani Jadwiga Kanicka z Krawczun wymyśliła niemal dwumetrowe palmy-giganty (niejedną taką otrzymał w prezencie Jan Paweł II). Są to prawdziwe dywany z suszonego zielska: z wyplatanymi sercami i dużą literą "K", co oznacza "Kaziuk". Zaś na początku lat 90, we wsi Sałaty mistrzynie uwiły na palmach specyficzne wypukłe "brzuszki" z kłosów. Nazwano je "koroną świętego Kazimierza", zjawiły się też "rumianki" i "ptasie piórka". Wieś Nowosiłki słynie z prześlicznych "fanarów", czyli palm w kształcie kolorowych latarenek. Z kolei w Wilkieliszkach robią "astry" i "grzybki". Zmienia się moda i na kolory. Od dawnych tradycyjnych, co to aż "oczy rwały", poprzez szare aż po czarne. Na przykład wieś Szmygle słynie z tzw. "palm litewskich", czyli wyplatanych z niemalowanych kłosów.
Podwileńskie palmy są rozproszone po całym świecie. Znajdziesz je w całej Europie, w Stanach Zjednoczonych, w Australii, w Brazylii, w Peru. Sądzę, że pojedyncze dotarły i do Kanady, ale takiej feerii barw, jaką tworzą podczas kaziukowych jarmarków nigdzie poza Wilnem nie uświadczysz.